Byliśmy we Francji parę razy. Zwiedzaliśmy tam różne miejsca, zaglądaliśmy także na krótko będąc tylko przejazdem. Za każdym razem napotykaliśmy problem bariery komunikacyjnej.
Specjalnie piszę komunikacyjnej, a nie językowej, bo to chyba szerszy problem. Język angielski jest uznanym standardem międzynarodowym i nikt nie próbuje z tym walczyć, czy choćby się na to obrażać, poza Francuzami.
Podróżowaliśmy trochę po świecie i generalnie spotykaliśmy ludzi, którzy chcieli się z nami porozumieć. Nawet kiedy nie znali dobrze angielskiego, próbowali, kaleczyli język, ale można było się dogadać. Co ciekawe także osoby, które nie znały tego języka w ogóle, często na migi, używając prostszych słów, mówiąc powoli dawały radę się porozumieć.
Najlepszym dla mnie przykładem, który chyba zapamiętam na zawsze był kelner w Hiszpanii, który nie mówił po angielsku, ale bardzo się starał wytłumaczyć co to jest tam w karcie napisane. Wzbudził moją ogromną sympatię, gdy kwicząc klepał się po żebrach, bo chyba każdy zrozumie, że to wieprzowe żeberka.
We Francji jest inaczej. Oczywiście trafiają się tam osoby znające obce języki, albo nawet jak słabo mówią po angielsku, to chociaż próbują coś powiedzieć. Ale generalnie osoba zapytana odpowiada coś po francusku. Jeśli powtórzymy pytanie, mówiąc powoli i używając prostych słów, usłyszymy dłuższy i bardziej kwiecisty potok słów po francusku. Najczęściej towarzyszy temu ton pewnej arogancji.
Początkowo sądziłem, iż owa arogancja bierze się z przekonania, że przecież każdy mówi po francusku i jeśli ty nie mówisz, to znaczy żeś kiep. Później jednak zacząłem odnosić wrażenie, że to maska zakrywająca brak pewności siebie.
Nie wiem co jest na rzeczy, ale tam chyba ludzie słysząc obcokrajowca, przełączają się w jakiś dziwny tryb i inaczej odbierają bodźce.
Bardzo ciekawa sytuacja miała miejsce kilka lat temu na przedmieściach Bordeaux. Zajechaliśmy wieczorem do hotelu i nie chciało nam się już szukać gdzieś dalej miejsca na zjedzenie kolacji. Zaraz obok stał McDonald’s. Wydawało się, że i zjemy coś szybko, i się raczej dogadamy. Co do drugiego punktu, to nie było tak łatwo. Pani, która nas obsługiwała nie mówiła po angielsku “ani me, ani be, ani kukuryku”.
Zabiła mnie zupełnie, gdy nie zrozumiała zamówienia “Big Mac”. To dość proste głoski i oczywiste w kontekście tej restauracji. Widząc wielkie znaki zapytania w jej oczach, powtórzyłem powoli “Big Mac” – jak z dowcipu “piłka do metalu”. Po chwili w jej oczach zajaśniało zrozumienie – “aaa, Big Maaac”. Do dzisiaj nie wiem dlaczego “Mac” musi tam mieć tak długo wyakcentowane “a” by to zrozumieć.
Drugi przypadek bardzo świeży, z małej knajpki w Bretanii. Młody człowiek stojący za barem co nieco mówił po angielsku, więc już było nieźle. Zaskoczył mnie jednak kiedy przyjął zamówienie na piwo dla mnie, ale Kir dla żony już przekroczył jego możliwości zrozumienia. I znowu prosta głoska. Kiedy powtórzyłem powoli “Kir Royal” po chwili załapał o co chodzi. A to w końcu francuski wynalazek.
Wydaje się, że ludzie we Francji w dużej części nie są wystawieni na kontakt z obcymi językami. Nie wiem jak to wygląda w szkole, ale chyba kiepsko. Znane międzynarodowe określenia, które przyjęły się jako standardy, oni odrzucają i rzeczy nazywają po swojemu. Mają nawet specjalny komitet dbający o czystość języka. Tylko pytanie jaki jest efekt – czy to dbałość o własną kulturę, czy raczej alienacja kulturowa.
Czyli wniosek z tego taki, że jeśli jedziesz do Francji i nie znasz francuskiego, to przygotuj się na problemy z porozumiewaniem się.
Aktualizacja: Znajomy mieszkający od lat we Francji, który zdążył dobrze poznać Francuzów, twierdzi, że to jednak po prostu arogancja. Toć oni ciągle sądzą, że są pępkiem świata…