Val Gardena to bardzo interesujące miejsce do uprawnia białego szaleństwa. Po pierwsze jest tam wiele ciekawych tras narciarskich, po drugie można sympatycznie spędzić czas po nartach, delektując się dobrym włoskim jedzeniem. Oczywiście drugi punkt zapewni wiele innych ośrodków narciarskich w Dolomitach, czy w ogóle we Włoszech. Jednak co do tras, to trzeba przyznać, że jest ich w Val Gardenie wiele, o różnym stopniu trudności, na otwartej przestrzeni stoków, wśród lasów. Val Gardena jest także jedną z czterech dolin połączonych słynną wśród narciarzy trasą Sella Ronda. Podsumowując, dla każdego coś miłego.
Odwiedziłem to miejsce ostatnio po raz kolejny. Szczęśliwie się nam złożyło, że chyba wstrzeliliśmy się w dołek europejskich ferii zimowych, bowiem ludzi było jakby mniej. Oczywiście na autostradach niemieckich wokół Monachium i do Austrii były korki, ale tam są zawsze. Natomiast przejazd koło Zillertal bez tłoku, przez Brenner (bramki) bez korków, przejazd przez bramki na autostradzie włoskiej w Chiusa bez korków. Ruch wstrzymał się tylko na chwilę przed światłami w centrum Ortisei.
Jakoś tym razem mało było widać po drodze charakterystycznych rejestracji aut holenderskich. To się wyjaśniło w drodze powrotnej. Na pasach przeciwnego ruchu były korki i żółto od tych tablic rejestracyjnych. Ufff, ale nam się udało… Na stokach słychać było głównie Niemców, Czechów i Polaków – popularne jest to miejsce wśród pobratymców.
Pogoda po drodze była dobra, na miejscu także. Ale już następnego dnia się skiepściła. Od lokalesów dowiedzieliśmy, że dotychczas przez miesiąc było słońce. A my mieliśmy tylko 2 dni słońca, a poza tym chmury i opady śniegu. Pojawia się pytanie, kto w ekipie to Jonasz? 🙂 Pogoda pozwoliła też kolejny raz zaobserwować magiczną przemianę. Jednego dnia miasteczko (w naszym przypadku Selva Gardena) było szaro-bure, a po nocnych opadach nagle inne, białe.
Trafiliśmy w tym roku do ciekawej wypożyczalni nart, gdzie nie dosyć, że właściciel dał nam upust na narty (dla dzieci wyszły darmo), to jeszcze kilka razy po nartach częstował nas po kieliszku “lekarstwa”. Chyba było własnej roboty. Ale ładnie pachniało, dobrze smakowało, a było mocne… Najwyraźniej polubił słowiańskie dusze.
Ale oczywiście najważniejsze dla nas było, że stoki były dobrze przygotowane, infrastruktura sprawna i że jak już napisałem, jest tam wiele fajnych tras, szczególnie te w okolicach Sassolungo. Pomimo pogody można było się najeździć do woli. A pomiędzy zjazdami oraz po nartach był czas na gnocchi, spaghetti, tagliatelle, pizze etc. polewane dobrym winem lub, jak kto woli, piwem, w przypadku młodzieży colą czy bezalkoholową skiwasser. W jednym ze schronisk na stoku mieli świetne tiramisu, a do tego bombardino ze świeżą bitą śmietaną – och, już chce się wracać.
Szkoda, że ferie zimowe zazwyczaj są takie krótkie…