W minionym roku, dokładniej 30 grudnia 2010, małe laboratorium fotograficzne w Kansas wywołało na ostatnich zasobach chemikaliów ostatnie filmy Kodachrome. Kodak zaprzestał ich produkcji już rok wcześniej. W wielu mediach ukazały się komentarze, że to koniec pewnej ery. Dla mnie to nie tylko koniec “ery Kodachrome”, ale szerzej ery fotografii “analogowej”. Słynny fotograf publikujący w National Geographic – Steve McCurry na swoim blogu pokazał zdjęcia z ostatniego wywołanego filmu Kodachrome.
Jeśli jesteście na tyle “dorośli”, że pamiętacie fotografowanie na filmie, przyznacie rację – to były inne czasy. Kodachrome sam w sobie był materiałem specyficznym, dla zawodowców. Stworzony w 1935 r., był pierwszym filmem, zapewniającym dobrą jakość kolorów. Osobiście byłem fanem głównie slajdów Fujifilm, szczególnie Fujichrome Velvia. Slajdy (przezrocza, diapozytywy – pamiętacie te nazwy?) zapewniały lepsze kolory niż negatywy i robione z nich odbitki.
Pewnie niewielu z Was pamięta materiał ORWOchrom, jedyny szerzej dostępny slajd przed przemianami ’89. Do dzisiaj wspominam moment, kiedy pierwszy raz zrobiłem zdjęcia na “zachodnim” materiale. Był to Ektachrome, a efekt to był prawie szok. Kiedy odebrałem film z laboratorium i zobaczyłem slajdy, to szczęka mi opadła i obiła się o biurko, takie były kolory. Z perspektywy czasu można uznać, że kolory były normalne, ale porównanie z ORWOchrom wypadło dla tego ostatniego miażdżąco.
Pamiętacie jak się robiło wtedy zdjęcia? Trzeba było stale mieć na uwadze, że w aparacie jest film tylko na 36 zdjęć. Ci, którzy używali aparatów średniego formatu, mogli liczyć na 12 zdjęć na szpulce… Szczególnie jeśli to był slajd, a nie negatyw, należało uważnie wybierać motywy, przykładać się do kompozycji, do wykonania zdjęcia. Trudno tu było cokolwiek poprawić po fakcie. Czułość materiału była ściśle określona w ramach danego filmu. Rodzaj oświetlenia był istotny, gdyż wpływał na ewentualne dominanty barwne na slajdzie, a korygować to można było specjalnymi filtrami w czasie robienia zdjęcia.
Pamiętacie slajdowiska – kiedy spraszało się rodzinę, znajomych na oglądanie slajdów z ostatniej wyprawy? Rzucało się obraz na ścianę, czy ekran, wymagało to przygotowań, sprzętu i miejsca. Dzisiaj się już nawet zdjęć w postaci papierowych odbitek nie ogląda. Pokazujemy sobie zdjęcia na ekranach komputerów. Nie zostawimy następnym pokoleniom pięknych albumów z rodzinnymi zdjęciami…
Chyba przemawia przeze mnie nostalgia, choć to wszystko było jeszcze stosunkowo nie tak dawno. 🙂
Obecnie wkładasz do aparatu cyfrowego kartę kilku-gigabajtową i pstrykasz do woli. Do rodzaju oświetlenia, aparat automatycznie dobierze balans bieli. Do ilości światła, aparat dobierze czułość. Jeśli kompozycja nie wyszła idealnie, zawsze poprawić ją można w Photoshopie, czy podobnym programie. Takie wygodne połączenie możliwości slajdu i negatywu…
Podróżując, ograniczamy ilość rzeczy do niezbędnego minimum. Kiedyś, w czasie wojaży trudno było zrobić zdjęcia na jednym filmie – slajdzie, przed katedrą i w jej wnętrzu, w którym nie wolno używać lampy błyskowej. Obecnie prawie wszystko jest możliwe, uniwersalność aparatów cyfrowych jest niesamowita. Nowoczesne aparaty z matrycami o wysokiej czułości i niskich szumach pozwalają robić zdjęcia w warunkach, kiedyś nie do pomyślenia.
Ostatnie slajdy robiłem jakiś czas temu w Hiszpanii i trochę przez przypadek. Planowałem zabrać na nasz wyjazd do Andaluzji tylko aparat cyfrowy. Moja żona zaproponowała bym wziął ze sobą także stary aparat analogowy i kilka filmów ze slajdami. A…, stwierdziłem – czemu nie. Pech chciał, że aparat cyfrowy nawalił zaraz na początku wyjazdu. Już na lotnisku zaszwankował dobór parametrów ekspozycji. Ach, ta kobieca intuicja! Z Hiszpanii przywieźliśmy slajdy i ich cyfrowe skany oglądacie w serwisie peregrynacje.pl.
Jadąc dalej od domu i planując robienie zdjęć, warto mieć jakiś zapasowy sprzęt. No, obecnie to może już niekoniecznie aparat “analogowy”, ale jakby co, prostsza cyfrówka uratuje sytuację.